13 kwietnia to w tym roku wielka data dla całego „biegowego światka” – maratony w Londynie, Rotterdamie, Wiedniu, czy Łodzi to już klasyki w maratonowym kalendarzu. Osoby, które są gotowe wybrać się w podróż by wziąć udział w wyścigu, miały z czego wybierać. Jednak Warszawa okazała się nie ustępować im ani na krok, organizując imprezę ORLEN Warsaw Marathon.
Impreza składała się z:
- Maratonu na pełnym dystansie – 84. Mistrzostwami Polski w Maratonie Mężczyzn – start z Wybrzeża Szczecińskiego, bieg wzdłuż I linii metra do stacji Kabaty i powrót wzdłuż ul. Przyczółkowej, al. Jana III Sobieskiego do Śródmieścia.
- Biegu na dystansie 10 km, startującego z tego samego miejsca i w tym samym czasie co maraton, lecz w odwrotnym kierunku.
- Charytatywnego Marszobiegu „Bieg na TAK! Biegam Bo Lubię” – dystans 4.6 km, start w sobotę 12 kwietnia z Placu Zamkowego.
Metą każdego z tych wyścigów były Błonia Stadionu Narodowego, co dodatkowo popychało biegnących do mety – jest to miejsce, które natychmiast przychodzi na myśl, gdy mówimy o jakimkolwiek wydarzeniu sportowym odbywającym się w Warszawie. We wszystkich biegach łącznie wzięło udział 30 tys. osób!
Jako że zdecydowałam się na bieg na dystansie 10 km, za cel ustalając sobie „złamanie” 45 minut, to właśnie o nim opowiem wam dokładniej.
Biegać każdy może
Start odbył się punktualnie o godzinie 9.30, co było dla mnie sporym zaskoczeniem – zwykle jest on opóźniony o dobre 10-15 minut. Był to mój pierwszy bieg na 10 km, w którym była możliwość biegnięcia z pacemakerem, czyli biegaczem z balonikiem, na którym napisany jest konkretny czas ukończenia biegu. Niestety pacemakerów wcale nie było widać, więc musiałam zdać się na zegarek z GPS-em i pomiarem tempa. Podobny problem dotyczył linii startu – praktycznie żaden zawodnik nie wiedział, w którym momencie tak naprawdę jego czas zaczyna się liczyć. Strefa startowa podzielona była na części według przewidywanego czasu – to akurat zrobione było porządnie, i po raz pierwszy nie musiałam ściskać się na starcie w ogromnym tłumie ludzi. W strefie pierwszej, przeznaczonej dla VIP-ów i elity biegaczy, obok najszybszych ludzi świata, stanęli Adam Małysz i Tomasz Karolak. Justyna Kowalczyk wybrała Marszobieg, choć w zeszłym roku uzyskała rewelacyjny czas na 10 km, zajmując 18 miejsce wśród kobiet – 00:36:08.
Z górki i pod górkę
Nie spodziewałam się, że na trasie będzie aż tak dużo odcinków nie poprowadzonych po płaskim terenie. Pierwszą niespodzianką był podbieg pod Agrykolę mniej więcej na 3 kilometrze – tu większość osób zwolniła, by nie stracić sił na czekające nas jeszcze Krakowskie Przedmieście, Tamkę i Most Świętokrzyski (znów pod górę i z góry). Na szczęście, przeważały odcinki z góry, co zaowocowało tym, że mimo że nie padły żadne rekordy, trasa została przez większość biegaczy uznana za „szybką”. Na mecie pierwszy zameldował się Kenijczyk Martin Mukule z czasem 00:29:03, a pierwszą kobietą była Białorusinka Svetlana Kudelicz z czasem 00:32:43.
Maraton przyniósł bardziej zaskakujące wyniki Etiopczyk Tadesse Tola pobił rekord maratoński na polskiej ziemi (02:06:55), a Henryk Szost, z rewelacyjnym czasem 2:08:55, dał się wyprzedzić tylko dwóm Afrykanom, zostając tym samym zwycięzcą 84. Mistrzostw Polski w Martonie Mężczyzn (zawodów już drugi rok z rzędu rozgrywanych właśnie podczas Orlen Warsaw Marathon).
Do niektórych szczęście uśmiechnęło się dwukrotnie
Po upłynięciu limitu czasowego dla każdej z tras (6 godzin dla maratonu i 1:40:00 dla 10 km), nastąpiło losowanie dodatkowych nagród dla wszystkich biegaczy, którzy ukończyli trasę w regulaminowym czasie. Nagrody główne były naprawdę imponujące – Mercedes GLA dla kończących „królewski dystans” i Smart fortwo coupe, dla biegnących 10 km. Oprócz tego do wygrania były buty, plecaki, kurtki i koszulki. Ku mojemu rozczarowaniu, by wziąć udział w loterii, trzeba było być pełnoletnim, więc do domu trzeba było wracać nie Smartem, lecz metrem i tramwajem… Na pocieszenie, dla wszystkich biorących udział w imprezie, komunikacja miejska była w ten weekend zupełnie za darmo.
Do zobaczenia za rok
Orlen Warsaw Marathon stał się pierwszą imprezą w Polsce pozwalającą każdemu biegaczowi znaleźć coś dla siebie, oferując aż trzy dystanse i organizację na naprawdę wysokim poziomie. Oprócz tego, że jest wspaniałą okazję do bicia życiowych rekordów, promuje Polskę jako kraj, w którym naprawdę da się szybko biegać. Wspiera także Rodzinne Domy Dziecka (każdy uczestnik Marszobiegu to 10 zł dla takiej placówki). Mi udało się osiągnąć mój wspomniany na samym początku cel – uzyskałam czas 00:44:17, plasując się na 576 miejscu w kategorii OPEN (z ok. 10 000 uczestników) i 52 wśród kobiet (z ok. 3500 startujących). Choć była to dopiero druga edycja, proporcję wad i zalet tegorocznej imprezy można przyrównać do proporcji długości Marszobiegu i „królewskiego dystansu”. Tak więc to chyba jasne, że w przyszłym roku znów stanę na starcie, by pędzić przez Warszawę, i z uśmiechem dotrzeć na błonia Stadionu Narodowego, by otrzymać pięknym medal pozwalający już nigdy nie zapomnieć o ukończonym biegu.
Nina Wieretiło