Jan Dobkowski: Dlaczego wybrała Pani akurat Biebrzę?
Katarzyna Ramotowska: Trudno mi znaleźć jednoznaczną odpowiedź, bo jest ich kilka. Po pierwsze, od dziecka byłam mocno zafascynowana przyrodą, ale nie wiedziałam, w jakim rejonie chciałabym realizować swoje zainteresowania. Nie miałam też świadomości, że urodziłam się u źródeł Biebrzy i tam się wychowałam, a właściwie wychowały mnie biebrzańskie bagna. Siedem lat mieszkałam u dziadków i nie widywałam się z innymi dziećmi, ale przez ten czas obcowałam z przyrodą mokradeł. A jednak to, że potem wróciłam nad Biebrzę, było zbiegiem okoliczności.
Kiedy zaczęłam studia w Białymstoku, okazało się, że mój uniwersytet ma swoją stację terenową w Gugnach nad Biebrzą. To właśnie tutaj, w to bogactwo przyrodnicze, trafiłam na pierwszym roku studiów. Studenckie wyprawy w teren spowodowały, że przyroda szybko pokazała mi swoje rogi – że jest nieujarzmiona i nie do pokonania. I to mnie zafascynowało. Kiedy przydarzyły mi się trudniejsze sytuacje, w których musiałam z przyrodą walczyć o życie. pokazały mi one, że przyroda jest godnym przeciwnikiem. Wtedy postanowiłam tego byka wziąć za rogi. Ostatecznie kupiłam gospodarstwo nad Biebrzą i odtwarzam swoje życie w tym samym stylu, w jakim wychowywałam się właśnie tutaj – na biebrzańskich bagnach.
Wiele osób usłyszało o Biebrzy dopiero w kontekście wiosennych pożarów. Dlaczego to tak cenny przyrodniczo obszar?
Obszary bagienne znikają z powierzchni naszej planety w zastraszającym tempie – wskutek ocieplenia klimatu i zwiększonego tempa parowania, a także zamiany terenów mokradeł na tereny użyteczne dla człowieka. Dlatego właśnie Biebrzański Park Narodowy jest jednym z najcenniejszych, zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że najcenniejszym obszarem w Polsce – chroni to, co najbardziej unikatowe i co znika najszybciej. Zresztą sama Biebrza też traci swe walory i niestety niknie w oczach – rykoszetem odbijają się na niej zmiany klimatyczne.
Mówi się o tym, że przyroda reguluje się sama. Dlaczego więc człowiek powinien ją chronić, na przykład zakładając Biebrzański Park Narodowy?
Przyroda może się sama regulować, a najlepiej poradziłaby sobie, gdyby człowieka w ogóle nie było. Oczywiste przykłady widzimy w miejscach, które wyludniają się w wyniku katastrof czy chociażby na poligonach wojskowych – natura bardzo szybko je opanowuje.
Człowiek ma najmniejsze prawo do regulowania przyrody, a używane przez niektórych słowa, że „któregoś gatunku jest za dużo” są w ogóle bez sensu. Bo dla kogo za dużo? Za dużo dla nas, człowieka. To nie przyrodzie, a naszemu interesowi ekonomicznemu coś zazwyczaj nie pasuje. To my ponosimy straty z racji tego, że zwierzę zjada posiłek – na przykład, kiedy dzik podbiera z pola ziemniaki. I kiedy zwierzę wchodzi w konflikt z nami, to za swoje codzienne wyżywienie musi zapłacić najwyższą cenę – życie. Z punktu widzenia zwierzaków za dużo jest ludzi.
Jeśli człowiek przestanie kontrolować populację jakiegoś gatunku, ona nie będzie rosła nieskończenie, ani nawet nie wejdzie w stadium constans. Liczebność każdego dziko żyjącego gatunku, niepodlegającego łowieckiej presji, zawsze biegnie sinusoidą z dużymi rozpiętościami. W momencie, kiedy dana populacja osiąga maksymalną liczebność, zaczynają działać tak zwane wewnątrzpopulacyjne mechanizmy regulacji liczebności. Są one oparte na prostych zasadach: jeśli zwierząt jest dużo, żyją w dużym zagęszczeniu, pojawia się stres wywołany konkurencją o pokarm i partnera. Wskutek tego spada masa ciała i odporność, a w konsekwencji zmniejsza się rozrodczość. Nie wszystkie samice zachodzą w ciążę, niektóre mają mniejszą ilość płodów albo ostatecznie rodzą mniej młodych. Przede wszystkim jednak, przy większym zagęszczeniu w danej populacji szybciej rozprzestrzeniają się choroby i liczebność zwierząt szybko spada.
I w tym wypadku człowiek nie powinien rwać sobie włosów z głowy, że traci jakiś gatunek. Jeżeli ten gatunek ma zapewnione warunki bytowe, to nie wyginie on całkowicie, a odrodzi się. Jednocześnie zrobi jednak ewolucyjny krok do przodu, bo to z tych najsilniejszych osobników, które wyrobiły sobie odporność na chorobę, odrodzi się zagrożona populacja.
Byłoby tak chociażby z dzikami i ASF: gdybyśmy się nie wtrącili i nie powybijali razem z chorymi osobnikami tych uodpornionych dzików, populacja byłaby zdrowa i odbudowywała się. Przyroda reguluje się sama, tylko niekoniecznie w takich ramach, których my jako ludzie byśmy sobie życzyli.
Człowiek nie powinien ingerować w mechanizmy przyrodnicze. Jesteśmy jednak w takiej sytuacji, że biebrzańskie bagna zarastają i w związku z tym wiele gatunków, takich jak wodniczka, jest bardzo zagrożonych. Czy w takim wypadku człowiek również nie powinien wtrącać się w działanie przyrody?
Zapewnianie zwierzętom warunków bytowania, jest tematem bardzo filozoficznym – pojawia się pytanie: czy człowiek ma prawo ingerować? Sytuacja nad Biebrzą jest dobrym przykładem takich rozterek, bo to bardzo nietypowy park narodowy. Biebrza jako bagienna dolina jest stara geologicznie – powstała 160 tysięcy lat temu i od tamtego czasu ciągle przechodzi przez naturalne stadia sukcesji roślinnej dążąc od otwartych bagiennych łąk do swojego stadium klimaksowego, czyli końcowego, którym w naszej strefie klimatycznej jest las.
Gdybyśmy więc teraz zostawili przyrodę Biebrzy samą sobie, mielibyśmy w niedalekiej przyszłości około 60 tysięcy hektarów brzeziny bagiennej. Problem w tym, że obszary takie jak Biebrza, w stadium przejściowym – otwartych bagiennych łąk, są bardzo cenne przyrodniczo – w Europie znikają w zastraszającym tempie, między innymi z powodu cofnięcia się epoki lodowcowej, która by od nowa wytworzyła takie bagienne doliny. Bagna są albo osuszane przez człowieka i ocieplanie klimatu, albo po prostu naturalnie zarastają.
Nad Biebrzą jest masa gatunków, które już prawie nigdzie indziej w Europie nie mogą znaleźć dla siebie miejsca, więc postanowiliśmy za wszelką cenę utrzymać ich siedliska przynajmniej nad Biebrzą. W tym celu stosujemy tak zwane „czynne metody ochrony przyrody”: co roku wykaszamy łąki na tyle ile się da, żeby zwierzaki miały swoje miejsce bytowania. Czy my mamy do tego prawo?
Oczywiście, mamy wytłumaczenie, że dbamy o najrzadsze ginące gatunki ptaków, ssaków, roślin, bezkręgowców, o cały łańcuch pokarmowy. Nie wiemy jednak wszystkiego i ingerując w przyrodę, nie zawsze możemy przewidzieć efekt naszych działań.
Dobrym przykładem jest ratrakowanie, czyli, wykaszanie bagiennych łąk specjalnie zaprojektowanymi do tego maszynami gąsienicowymi, które stosujemy, chcąc chronić wodniczkę i wszystkie inne gatunki, dla których wodniczka jest gatunkiem parasolowym, czyli gatunki mające bardzo podobne wymagania siedliskowe. Zapominamy jednak o innych zwierzętach żyjących w tym miejscu i często to one zaczynają mieć problemy ze względu na nasze działania. Jeżeli jednak nie zadbamy o przestrzeń dla wodniczki, to wkrótce straci ona bezpowrotnie swoje ostatnie miejsca lęgowe.
Nic więc nie jest tutaj tylko czarne ani tylko białe. Generalnie my jako ludzie mamy tendencję do rzeźbienia przyrody na własny kształt – pewne rzeczy akceptujemy, innych nie, jedne gatunki lubimy, innych nie, wszystko poszufladkowaliśmy: mamy zwierzaki do kochania, mamy zwierzaki do jedzenia, mamy zwierzaki do pracy z nami… A przyroda chciałaby iść we własnym kierunku.
Gatunki wymierają i pojawiają się nowe – naturalnie dzieje się to od milionów lat. To ludzie pojawili się pięć minut przed północą na zegarze ewolucyjnym i zaczęli uzurpować sobie prawo do rządzenia przyrodą – obojętnie czy w dobrej, czy złej wierze. A to rządzenie nam się nie do końca udaje.
Jak chroni się biebrzańską przyrodę?
W większości parków narodowych, w których chroni się las, czyli ostateczne stadium naturalnej sukcesji, wystarczyłoby zaniechać jakiejkolwiek działalności i przyroda sama by się regulowała. Dla Biebrzy oznaczałoby to jednak przemianę w las brzozowy. Brzezina jest bardzo „egoistyczna”: wypija całą wodę i zabiera wszystkie substancje mineralne z gleby. W efekcie nic przy niej nie żyje i bioróżnorodność w takim lesie jest bardzo mała – szczególnie w porównaniu z otwartymi bagiennymi łąkami.
Dlatego dbamy o to, żeby łąki nie zarastały i próbujemy je wykaszać. Nie jest to jednak proste.
Po pierwsze, 60 tysięcy hektarów bagien to bardzo duży teren. Po drugie, to bardzo grząski teren, na który zazwyczaj nie mogą wjechać żadne ciężkie maszyny poruszające się na kołach – alternatywą dla nich są ratraki. Po trzecie, wykaszanie można robić tylko wtedy, kiedy jest możliwość zebrania pozostałego siana – jesienią i zimą.
Trudności są tak duże, że parkowi własnymi siłami nie udaje się tego zrobić – musi dzierżawić grunty prywatnym przedsiębiorcom, posiadającym ratraki. Ratraki mają jednak wiele wad: o ile usuwają roślinność i pomagają utrzymać otwarty teren bagien, to swoim ciężarem uciskają gąbkę torfową, która w konsekwencji trzyma mniej wody. Dolina Biebrzy to wielka misa wypełniona taką gąbką na 4 metry głębokości, 25-30 km szerokości i do 150 km długości.
Biebrzańskie torfowiska potrafią przechwycić odpowiednią ilość wody z przedwiosennych rozlewisk i przetrzymać ją do jesiennej fali wezbraniowej na tak wysokim poziomie, że nawet suchym latem w odległości 20 kilometrów od rzeki spod nóg przy każdym kroku wyciska się woda. To stałe uwodnienie torfowiska odcinające dostęp tlenu do gleby to warunek, by torf pozostawał żywy i przyrastał po pół milimetra rocznie. Coraz częściej jednak wskutek ocieplenia klimatu poziom wody latem opada poniżej poziomu gruntu – szczególnie tam, gdzie ratraki ścisnęły gąbkę torfową, nie dając jej szans na zatrzymanie odpowiedniej ilości wody. Zaczyna się wtedy proces odwrotny do akumulacji torfu – proces jego rozkładu pod wpływem tlenu. Torf zamienia się przy tym nieodwracalnie w mursz, a ten – jako suchy pył – jest wywiewany przez wiatr. Tym samym jeszcze bardziej redukuje się ogromna gąbka torfowa i siłą rzeczy kumuluje mniej wody, a przez to włącza się bardzo niebezpieczny dla Biebrzy proces samoosuszania.
Drugą wadą ratraków jest to, że kosząc torfowisko, redukują typową dla Biebrzy strukturę kępkowo-dolinkową. Na kępkach rosną inne rośliny niż w dolinkach, zmniejsza to więc o połowę różnorodność roślin, a w konsekwencji niszczy łańcuch pokarmowy. Jeśli poziom wody jest wysoki, zdarza się także, że przystawki tnące ratraków opadają tak nisko, że zahaczają i wykaszają także wierzchnią warstwę gleby – żywe torfowisko. Tylko w tej warstwie torf może przyrastać, usunięcie tej strefy prowadzi więc do zamierania bagna.
Nad Biebrzą uczymy się na błędach – myśleliśmy, że nasze działania będą dla przyrody bardzo dobre, a okazało się, że wielu rzeczy nie widzieliśmy i wciąż jeszcze nie wiemy.
Nie ma innych sposobów na ochronę Biebrzy oprócz ratrakowania?
Kiedy powołano park, 50% terenów zostało w rękach prywatnych, ze względu na to, co do tej pory rolnicy robili na swoich bagiennych łąkach. Wykorzystywali je do pozyskiwania siana koszonego ręcznie albo stawały się one pastwiskami dla krów. Obie formy ekstensywnego gospodarowania na bagnach doskonale wpisywały się w schemat ochrony cennych terenów – i były bardzo korzystne dla parku narodowego.
Kiedy zmieniły się czasy, właściciele łąk zaczęli wywierać presję na osuszanie bagien poprzez czyszczenie i budowanie nowych rowów melioracyjnych. Twierdząc, że kosa odeszła już do lamusa, chcieli tam wjeżdżać ciężkimi maszynami. W tym momencie pojawiła się rozbieżność interesów ochrony przyrody i produkcji rolnej.
Jedyną alternatywą dla koszenia trawy na bagiennych łąkach mogłoby być wypalanie, ale jest ono bardzo niebezpieczne. Musiałoby się odbywać kontrolowanie i na bardzo małych powierzchniach, tak żeby w ciągu jednego sezonu nastąpiło ponowne zasiedlenie danego rejonu przez bezkręgowce, które stanowią bazę pokarmową dla kolejnych ogniw łańcucha pokarmowego. W Europie nie mamy doświadczenia z takim kontrolowanym wypalaniem, a poza tym absolutnie nikt nie chce tego robić, żeby nie stworzyć pretekstu do samozwańczego naśladownictwa. Jeśli ludzie próbują wypalać roślinność na własną rękę, jest to bardzo niebezpieczne.
W ochronie Biebrzy najważniejsze nie jest jednak wykaszanie, a woda. Jeżeli ona znika i pojawia się susza, to nawet na wykoszonej łące pojawiają się zupełnie inne rośliny. Co za tym idzie, zmienia się łańcuch pokarmowy, a to, co pierwotnie chcieliśmy chronić, zanika.
Możemy cieszyć się doliną Biebrzy przez kilka letnich tygodni, jednak większość z nas potem musi wrócić do domu. Jak możemy się starać dbać o przyrodę w miejscu, w którym żyjemy na co dzień, na przykład w dużym mieście?
Biebrzy nie trzeba pomagać bezpośrednio – najlepiej spróbować zadbać o tę przyrodę, którą ma się najbliżej siebie. Nawet jeśli mieszkamy w bloku, to najistotniejsze są takie codzienne nawyki, jak segregacja śmieci, ograniczenie zakupów, oszczędzanie wody czy energii. Dobrze byłoby, żebyśmy próbowali jak najwięcej korzystać z komunikacji zbiorowej, a jeżeli wybieramy samochód, można podróżować w kilka osób. Nie kupujmy produktów, szczególnie słodyczy, z olejem palmowym – nie przyczynimy się do wycinania lasów deszczowych na Borneo i Sumatrze i ginięcia orangutanów. Powinniśmy również zastanowić się, jaka ilość żywności i innych rzeczy jest nam naprawdę potrzebna oraz pamiętać, ile wody i energii traci się na ich wyprodukowanie. Ile terenu, ile siedlisk jest zabieranych przyrodzie, przez to, że my chcemy sobie kupić coś nowego?
Przykładem mogą być ubrania, których kupujemy całe tony – czasami niepotrzebnie. Przejrzyjmy swoje szuflady, szafki: ilu rzeczy nie założyliśmy ani razu. Jeśli są bawełniane, zdajmy sobie sprawę, że uprawa tej rośliny oznacza zabieranie siedlisk zwierzętom i skazywanie ich na śmierć głodową albo utratę życia, kiedy wejdą już na plantacje. Jakoś musimy się ubierać, ale czy potrzebujemy sto par butów czy torebek, czy może trzy by wystarczyły?
To wszystko później zawala nam mieszkania, a na wytworzenie tych przedmiotów zużyta została przecież określona ilość prądu, wody. Prąd też nie wziął się znikąd, tylko najprawdopodobniej z kopalin – źródeł nieodnawialnych.
Ja w normalnych sklepach kupuję ubrania najwyżej raz w roku, a jeżeli czegoś potrzebuje, wpadam do szmatexu i patrzę, czy nie mogłabym kupić używanej rzeczy, za którą przyroda już zapłaciła. Możemy jako konsumenci kupować produkty bio, czyli takie, do których produkcji nie używa się mocnej chemii i w ten sposób wzmacniać rynek w kierunku takiej produkcji. Niestety, to my jesteśmy odpowiedzialni za nasze rosnące oczekiwania i konsumpcjonizm, które tak mocno wpływają na przyrodę.
Wszystko sprowadza się do naszego stosunku do przyrody i dbałości o nią. Jeśli ktoś mieszka w domu, warto pomyśleć o tym, że dom, ogród tylko w naszym, ludzkim rozumieniu są nasze. Nasz akt notarialny oznacza, że przyroda podzieliła się nami kawałkiem terytorium. Zwierzaki i rośliny nie znają prawa własności i nie mają obowiązku go respektować, a my nie mamy prawa eliminować ich z naszego otoczenia. Warto więc zastanowić się, czy rzeczywiście musimy mieć króciutko wystrzyżony trawnik i czy z ogródka należy usunąć każdy chwast (często pięknie kwitnący). Czy nie wolelibyśmy mieć tego jako pożytku dla pszczół, jako roślin żywicielskich dla motyli i ich gąsienic? Czy na pewno musimy jesienią wygrabić wszystkie liście spod drzew – przecież to jest kompost i nawóz! Jeżeli jednak nagrabimy taką pryzmę liści, to można ją zostawić, żeby przezimowały tam jeże i różne bezkręgowce.
Jest sporo codziennych i prostych rzeczy, które przy odrobinie dobrej woli i otwartości na naturę, można wdrożyć wokół siebie, aby tym resztkom ginącej przyrody zapewnić trochę komfortu, żeby mogła przy nas bytować.
Wiele się mówi o potrzebie ochrony przyrody, ale mam wrażenie, że niewiele się zmienia.
Z wieloma rzeczami jest tak, że jak się ich namacalnie nie doświadczy, to są to tylko słowa, które można powtarzać w nieskończoność, ale do ludzi zwyczajnie nie docierają. Widzę to na swoim przykładzie: dopiero kiedy zamieszkałam na wsi – a przeniosłam się tam z bloku – to wiele rzeczy, o których sama się wypowiadałam, nabrało innego wymiaru. Na przykład, kupowałam masowo i nie doceniałam warzyw, na zasadzie: jak się zepsuje, to się wyrzuci. Zmarnuje się, zapleśnieje, zwiędnie… to do kosza.
Kiedy jednak zaczęłam uprawiać swój ogród, zobaczyłam potężną ilość pracy i miłości, którą wkłada się, aby wyrosło 40 buraczków, 60 marcheweczek, 100 pomidorów. Z jakim namaszczeniem, wręcz pietyzmem, się to je, nie pozwalając na zmarnowanie czegokolwiek… pamiętając, że ta jedna marchewka kosztowała 5 dni pracy. Dopiero jak zaczęło nam brakować wody do podlewania ogrodów, zaczęłam myśleć o tym, jak ważne jest oszczędzanie każdej kropli. To są takie rzeczy, przez które trzeba przejść.
Widzę jak ciężko mi wyhodować jedną kurę od momentu, kiedy kwoka siada na jajkach, potem kurczak staje się nioską, którą trzeba leczyć, gdy choruje, dokarmiać różnymi odżywkami, dogrzewać, chronić przed lisem i jastrzębiem… Jak myślę sobie, że miałabym takiego własnoręcznie wyhodowanego kurczaka zabić i zjeść…, a tym bardziej dać mu się zmarnować i go wyrzucić, bo się nie miało ochoty. Człowiek pyta sam siebie: ile razy wyrzuciliśmy zepsutego kurczaka do kosza?
Nasza perspektywa zupełnie się zmieni, jeżeli pojedziemy do krajów, w których ludzie głodują. Podczas gdy my z otwieramy wypełnioną lodówkę i mówimy „nie ma nic ciekawego do zjedzenia”, tamtejsze racje żywieniowe są tak małe i ubogie… Popełniamy grzech za grzechem – tylko trzeba tego wszystkiego doświadczyć, żeby zdać sobie sprawę z ogromu problemu.
Jak by pani to wszystko podsumowała?
Jesteśmy nierozłącznie związani z przyrodą. Podcinanie tej gałęzi, na której siedzimy, nie ma żadnego sensu. Musimy dorosnąć, żeby to zrozumieć.
Rozmawiał: Jan Dobkowski, MYP2(ic)
Katarzyna Ramotowska – urodzona Podlasianka. Magister biologii środowiskowej. Absolwentka studiów podyplomowych „Organizacja i Zarządzanie”. Przyrodnik, edukator, terenowiec i fotograf przyrody. Czynny przewodnik po Biebrzy od 1993 roku. Nagrodzona tytułem „Przewodnik Roku 2011”. Autorka polsko-angielskiego słownika przyrodniczego i przewodnika Brama na Bagna. Szkoleniowiec przewodników na kursie organizowanym przez WWF. Przez dziennikarzy mianowana „Królową i Ambasadorem Biebrzy”. Od powołania BbPN czyli od 1993 roku zajmuje się pionierską pracą nad zrównoważonym rozwojem turystycznym Regionu Biebrza. Od ponad 25 lat prowadzi prywatną działalność gospodarczą w dziedzinie edukacji i wypraw przyrodniczych. Od 2018 roku jako właścicielka gospodarstwa rolnego realizuje projekt: „Gospodarstwo Przyjazne Przyrodzie – Rezerwat NatuRaj”. W życiu zawodowym „Szefowa”. Na co dzień „Zabiebrzona w stopniu nieuleczalnym”. Pasjonatka. Jej życiowa misja to: OTWIERAĆ OCZY INNYM NA PRZYRODĘ. (https://dlabiebrzy.pl/o-nas/fundatorzy/)
Jan Dobkowski – wieloletni uczestnik obozów nad rzeką Biebrzą organizowanych przez Katarzynę Ramotowską. Fotograf przyrody, ekolog, weganin. W coraz bardziej zaawansowanym stadium biebrznięcia.