czwartek, 21 listopada

Trzy sceny z Szumowskiej

w_imie_s

Od kilku tygodni można oglądać w kinach najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej W imię… Obraz nagrodzony podczas tegorocznego Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni wywołał burzliwe dyskusje. Zdaje się jednak, że spory wynikają z powierzchownego oglądu, ze zbyt szybkich skojarzeń postaci i scen z nagłówkami gazet i problemami, które rozpalają dziś społeczeństwo. To piękny film. Warto przyjrzeć się choćby trzem jego scenom, co próbuję zrobić w swoim tekście. Ale ponieważ czytanie o tych scenach ujawni przebieg filmowej fabuły, zapewne wcześniej lepiej pójść do kina…

W swoim najnowszym filmie W imię… Szumowska na pewno nie mówi w imię jakiejkolwiek ideologii, nie zabiera głosu w imieniu mniejszości seksualnych ani w imieniu kleru. Mówi chyba w imieniu kogoś, kto szuka imienia. A swoje nosi i to mocno obciążone znaczeniem, ponieważ na imię ma Adam – a zatem człowiek. I jest człowiekiem pierwszym, bo najważniejszym w małej mazurskiej miejscowości – jest księdzem.

Różewicz w tomie Płaskorzeźba pisał: życie bez boga jest możliwe / życie bez boga jest niemożliwe – film Szumowskiej rozpięty jest w owym możliwym-niemożliwym, w przestrzeni tego paradoksu. Myślę, że w tym filmie jest kilka kompletnie nietrafionych scen, przesadzonych, kiczowatych. Ale to nieważne, bo jest kilka takich, które trafiają w widza. To sceny-strzały prosto w serce.

Scena pierwsza

Film rozpoczyna się zabawą dzieci na leśnej polanie. Bawią się wśród zniszczonych, poprzewracanych macew, zupełnie naturalnie pomijając przestrzeń śmierci i unoszącej się nad nią grozy. Na wielu piętrach rozgrywa się okrucieństwo i piękno tej sceny. W bawiących się dzieciach nie ma nic niewinnego – brak szacunku dla zmarłych mniej jest dotkliwy niż ten dla żywych – już za chwilę zabawa przekształci się w sąd nad upośledzonym chłopakiem. Takich „pomyleńców”, „niedorozwojów” mnóstwo w mazurskich wioskach – ich istnienie wypływa jakoś z tamtejszego życia – z jego nędzy, z wódki, z rodzinnych płciowych krzyżówek. Ta scena kilkoma kreskami zarysowuje mazurski świat – w przepięknym bolesnym krajobrazie mieści się przerażająca ludzka małość. W przestrzeni, która miała być opiewana w poezji, rozbrzmiewają ohydne przekleństwa dzieci. W tych sprzecznościach, skrajnościach, biegunach są Mazury. To filmowa introdukcja, w takim świecie rozegra się historia księdza Adama i Dyni, wsiowego głupka. A także historia Michała, z którym Adam prowadzi ośrodek dla chłopców z poprawczych zakładów i żony Michała, znudzonej kobiety, tęskniącej za jakimś innym, chyba do końca sama nie wie jakim, życiem.

Scena druga

Szumowska często podkreśla w wywiadach szczególną więź, która łączy ją z Mazurami. W jej filmie Mazury filmowane są z miłością i zrozumieniem. Prześwietlone słońcem kadry, osiadający w upale kurz, wieczorne oddechy po całodziennym gorącu. Wczesnym zmierzchem ksiądz Adam i wiejski chłopak, Dynia, trochę Chrystus, trochę jurodiwy, wracają znad jeziora. Adam uczył Dynię pływać. Oswajał go z jeziorem, trzymając w wyciągniętych ramionach na powierzchni wody w geście, który był i miłosierny, i erotyczny. W drodze powrotnej Dynia nagle skręca w pole i chowa się wśród wysokiej kukurydzy. Ksiądz początkowo traktuje jego zachowanie jako źrebięcy psikus, po chwili traci pewność, zaczyna się denerwować, wyrusza na poszukiwania. Ginie wśród wysokich kolb. I wtedy słyszy dziwne głosy – zwierzęce nawoływania, naśladowane leśne dźwięki. Odpowiada na nie jakimś małpim pomrukiwaniem, dzikim okrzykiem. I zaczyna się między mężczyznami rozmowa – wydaje się, że są blisko siebie i słyszą się, ale nie mogą się znaleźć. Jest w tych głosach jakaś lekkość wyzwolenia, jest radość odnalezienia języka, jest bezmierny smutek niemożności spotkania się. W końcu Dynia wychodzi na ścieżkę i czeka na księdza. Tak jakby zawsze miał już na niego czekać. Udało się Szumowskiej tak nic nie powiedzieć i powiedzieć tak wiele w tym niemówieniu.

I scena trzecia

Jest już po wszystkim, po kłopotach, po donosach, po spowiedziach, po pijackich nocach księdza. Adam i Dynia jadą samochodem. Adam zatrzymuje samochód. Siedzą obok siebie na przednich siedzeniach. Niewiele się dzieje. Samochód napełniony jest ciszą, międzyludzką elektrycznością, wieloletnimi modlitwami o to, żeby coś się stało. Wiarą, nadzieją i miłością. I Adam pochyla głowę i opiera ją na ramieniu Dyni. Jest w tym geście wszystko. Jest w tym geście człowiek – w słabości, w nędzy, w braku, w wielkości, w sile. Jest w tym geście Bóg – w odpowiedzi, w milczeniu. Nie ma tam księdza, nie ma tam głupka, nie ma tam młodzieńca ani dojrzałego mężczyzny. To naprawdę nie jest o nich film. Jest tam przerażająca i absolutnie wstrząsająca, niedająca się wysłowić ludzka samotność. Jest tam człowiek.

Jest jeszcze scena ostatnia, ale nie chcę o niej pisać, bo ona powiedziałaby za dużo o fabule filmu. Szumowska jest bardzo odważna. Nie dlatego, że przekracza jakieś obyczajowe tabu. Szum wokół filmu jest sztuczny i niepotrzebny. Jest odważna, bo mówi w imieniu człowieka, który nie umie i nie może nic powiedzieć.

Olga Masiuk

w_imie_2

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *