czwartek, 21 listopada

Komentarz do fragmentu tekstu „Bildungsroman” Krzysztofa Vargi

Krzysztof Varga, nie jako pierwszy i nie po raz pierwszy, podejmuje w swoim tekście próbę syntezy problemów trapiących dzisiejszy świat. Wchodząc na szczyt wzgórza, zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie teatru, który wystawia przed nim rażącą w oczy sztukę o codzienności. Z jednej strony widzi „przesadnie wymalowane, wypudrowane i wyperfumowane piękności”, a z drugiej stoki, które mogłyby się stać „najpiękniejszym cmentarzyskiem świata”. Motywem, który zdaje się łączyć, w sposób tragiczny, te dwa obrazy, jest nieuniknione poczucie przemijania. Z jednej strony jeszcze zupełnie nieuświadomione, a z drugiej uświadomione aż do bólu.

Jednak te obrazy łączy coś jeszcze — lokalizacja, a ściślej Budapeszt. Jest to miasto położone w miejscu dla samego pisarza wyjątkowym. Varga jest synem polsko-węgierksigo małżeństwa oraz autorem wielu reportaży właśnie tam osadzonych, więc przypuszczać można, że i owa fikcja może mieć wyraźnie osobisty charakter. Już w pierwszym zdaniu fragmentu, narrator ujawnia się w pierwszej osobie liczby pojedynczej i oświadcza, że „przychodzi na to wzgórze od trzydziestu lat”. Stamtąd patrzy na otaczający go świat i zdaje się nie do końca go rozumieć. Zadziwia go cisza panująca w miejscu spoczynku zmarłych granicząca z bezrefleksyjnymi masami turystów i pstrokatymi mieszkańcami miasta. Aby w pełni zrozumieć ten kontrast trzeba spojrzeć oczami bohatera, przyjrzeć się osobno każdemu z brzegów Dunaju, a na końcu zderzyć ze sobą te dwa światy oddzielone jedynie rzeką.

Narrator mówi o melancholijnym wzgórzu w sposób czuły, ale i pełen podziwu dla jego mistycyzmu. Stoi na nim w październiku, kiedy czuje „zbliżającą się jesień” i unoszący się w powietrzu „delikatny aromat śmierci”. Jednak już w kolejnym akapicie, w zaledwie paru zdaniach, przeprowadza czytelnika przez cały cykl roczny tego miejsca. Zdaje się ono mieć dla niego pewnego rodzaju osobny mikroklimat: jesienią „kolorowieje tak, by kiepscy malarze mogli się zrealizować w tworzeniu landszaftów”, zimą groby są „wystawione na wiatr, przykryte pokrowcem śniegu”, na wiosnę „wszystko się rozwiośnia”, a w lecie „od nadmiaru ulewa się zieleni jak dziecku jedzenie, boli i dławi od przebogactwa zapachów”. Każda pora roku jest wyjątkowa, co podkreślone zostaje przez utworzone na potrzebę tego opisu neologizmy takie jak: kolorowieć, rozwiośnieć, czy przebogactwo. Zestawienie tej okresowości z „nekropolią całego miasta” budzi w czytelniku jednoczesne poczucie powtarzalności świata i jego chwilowości — te dwa żywioły walczą ze sobą w całym fragmencie.

A po drugiej stronie rzeki? Tam jest zupełnie inaczej. Tak rażąco inaczej, że wydawać się może, że Dunaj jest tak naprawdę Styksem oddzielającym milczących od tych, którzy zaraz zamilkną. Jednak ci, którzy jeszcze nie umarli są „luksusowymi kokotami” — w opinii narratora nawet „drogimi kur**mi” — które opisuje przesiąkniętymi ironią słowami: „ale oczywiście z lasą, potrafiącymi rozmawiać o aktualnej polityce rządu (…) a nawet o najnowszych powieściach, które stały się modne i o wierszach, których nie sposób nie znać”. Tak nakreślony profil dzisiejszej „inteligencji” do bólu szczerze pokazuje samo sedno problemu.

Niestety żadna z żyjących osób nie zdaje się zdawać z tego sprawy. Turyści jedynie „oblepiają pomniki” i wykonują zadania wskazane w przewodnikach. Każdy z nich musi „zaliczyć”: „Parlament, Operę, przepłynąć statkiem, przeleźć po Váci”. Znaczące jest w tym cytacie użycie wyliczenia oraz wykorzystanie słów „zaliczyć” i „przeleźć”, które zwracają uwagę czytelnika na lekceważący stosunek turystów do tego, co nazywane jest później „prawdziwym miastem”. Wyobrażone przez narratora zwłoki, „ułożone jak pensjonariusze sanatorium w leżakach na tarasach widokowych”, tworzą przerażający obraz, przypominający nieco uwięzionych kuracjuszy w „Czarodziejskiej górze” Manna, i wydają się patrzeć daleko przed siebie, zaglądać głęboko w oczy każdej z żyjących osób jakby chciały im przekaza, że już niedługo to właśnie oni zostaną przewiezieni tramwajem wodnym na drugi brzeg.

A co w tym całym zamieszaniu robi narrator? Ukryty w głównym bohaterze fragmentu, staje na wzgórzu i przybiera rolę biernego obserwatora. Sam tytuł „Bildungsroman” jest nawiązaniem do gatunku powieściowego o tej samej nazwie, w którym autor przestawia psychologiczne, moralne i społeczne kształtowanie się osobowości głównego i na ogół młodego bohatera. Mając tego świadomość od razu inaczej można zrozumieć pierwsze zdanie fragmentu („Przychodzę na to wzgórze od trzydziestu lat”). Wskazuje ono na więź narratora z tym miejscem i na jego wysoką wartość w procesach formujących osobowość. Jednak w przeciwieństwie do klasycznych przykładów bildungsromanu (z niemieckiego — powieści o formowaniu), tekst Vargi nie ukazuje bohatera w swoich latach młodzieńczych, a raczej mężczyznę w średnim wieku, którego refleksje nad rzeczywiistośćią przybierają charakter krytyczny, a czasem wręcz odrobinę cyniczny.

Taki zabieg może wynikać z chęci pokazania, że formowanie się osobowości nie ma miejsca jedynie w młodości, ale i w późniejszych latach dorosłości kiedy człowiek konfrontuje się z innego rodzaju dylematami. Czytając ten fragment łatwo odczuć pewnego rodzaju wyższość bohatera nad resztą mieszkańców miasta. Charakteryzuje go wzmożona wrażliwość na otaczającą go świat — wydaje się, że widzi i rozumie w nim znacznie więcej od nas. Jednak nie idzie za tym nic poza wyraźnym zniesmaczeniem. Taka pasywna postawa jest typowa dla twórczości współczesnych pisarzy, jak i dla samego Vargi, który poprzez swoje teksty stara się jedynie wyrazić pragnienie zrozumienia — jakkolwiek drażniącej czy przerażającej — rzeczywistości.

Nie bez powodu autor buduje fizyczną i mentalną topografię przestrzeni, w której umieszczony zostaje czytelnik. Razem z narratorem przyglądamy się obu stronom rzeki gdzie zostaje nam przestawiony świat z uwydatnionym jednym z jego największych problemów — ignorancją. Na samym końcu narrator wchodzi w rolę proroka i mówi: „Po brzegach jeszcze żywych będą przechadzać się piękne dziewczyny w kombinezonach filtrujących tanie sentymentalizmy i specjalnych hełmach chroniących przed tym, co zbędne”. Po raz kolejny, w jeszcze bardziej definitywny i ironiczny sposób, narrator próbuje nam przekazać tragizm tych ludzi. Przecież oni nawet się nie zorientują kiedy umrą.

Wojciech Wieczorek, IB2
Tekst napisany w ramach kursu j. polskiego IB (Language A)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *