1.
„(…) Morze odchodziło bez dokładnych rymów
Tak szybko jak gdyby chciało czemuś zaprzeczyć
Tak szybko jak gdyby można było czemuś zaprzeczyć
Że nie każda rzecz koniecznie musi mieć przyczynę
Że dla każdego świat zaczyna się od skutków i że co do krwi
Co do spraw istotnych zawsze tylko skutki nigdy przyczyn (…)”
Maciej Niemiec, Dieppe
dla Joasi
Stąd można coś zobaczyć nareszcie. Chociaż nie ma morza, do którego tęsknię, są góry: niewysokie, zarośnięte, błotniste, z nieoczekiwanymi różnokolorowymi odblaskami łupinek i listków na brunatnorudym tle. To są góry bez szczytów, więc nawet nie trzeba się wdrapywać Bóg wie gdzie, by coś zobaczyć, wystarczy iść, spać, jeść niedużo, wrzucić raz po raz kawał drewna do rozżarzonego pyłu, wpuścić do pokoju rzeźwiące powietrze.
Zza moich pleców, z pustej głębi trójkątnego dachu, słychać kunę. Rusza się, może tylko przeciąga przez sen, o ile spokojniej niż latem, gdy nocne szurania i piski lokują życie domu wewnątrz jego ścian. To zwykłe, niewymyślone życie, które bez cienia wątpliwości jest i nie potrzebuje wyjaśnień.
Stasiuk, Dzikie: „Było późne popołudnie i miałem już nie jechać, ale się zmobilizowałem. Dopompowałem tylne koło i ruszyłem.(…) Rozpędziłem się na płaskim, prostym odcinku, ale zaraz zwolniłem, bo po lewej, za rzeką, usłyszałem psy: wysokie, skowytliwe ujadanie. Tak szczekają, gdy chwytają trop zwierzyny albo ją osaczają. To były psy Janka.” Dalej gęsty opis ich ataku na rysia, który „był piękny. Niskie słońce wydobywało każdy szczegół sylwetki. Miał wielkie marzycielskie oczy osadzone w stosunkowo niewielkiej czaszce. Tułów wydawał się drobny, niemal kruchy. Ale łapy za to potężne. Chwilami postępował pół kroku w stronę tego czy tamtego, jakby badał ich determinację, sprawdzał odwagę albo prowokował do nierozważnego gestu.(…)Psy piekliły się, szalały, zawodziły, rzucały w przód i odbijały od niewidzialnej szyby.(…)” W tej historii ryś ocalał – „złocista zjawa zniknęła wśród łopianów i mięty” – a psy „były ledwo żywe”.
Znam te psy, wszystko to działo się o dwie-trzy minuty rowerem stąd. To rzeczywiście psy Janka, brodatego, szczupłego, żylastego samotnika, Łemka, który wrócił do siebie, ciężko haruje i nikomu nie ufa. Pamiętam, gdy były małe, dwie czarne kulki z białymi centkami na piersi i brązowymi nad ślepiami, skakały przez śnieżne zaspy, wesoło szczekały i tuliły się do nóg. Ich matka przystawała niedaleko i wolno machała ogonem.
W zeszłym roku latem razem napadły na mojego psa, jeszcze szczeniaka. „Trzy czarne podpalane kundle trochę mniejsze od owczarków niemieckich”, pisze Stasiuk. Janek szedł właśnie nad rzekę z ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Umawialiśmy się pod wieczór na odbiór sera, który sam robił. „Tam są psy”, powiedział tylko, idąc dalej, a chwilę potem te psy, zbite w watahę, przybiegły szybko z opuszczonymi nisko łbami i wpiły się w bok małego przerażonego labradora, którego od zagryzienia uratowała smycz, to, że nie mógł próbować uciec. Janek nie spieszył się, by odgonić swoje psy. Mój na drugi dzień wygryzł sobie plac sierści na lewym boku. Widać było przeciętą skórę i naciekający siniec. Lizał się zawzięcie.
Jak bardzo różne są te historie, choć mają tych samych głównych bohaterów i działy się w niemal tym samym miejscu, na tej samej ziemi: jedna bohaterska, niemal „rycerska”, o udomowionych psach, słusznie chroniących gospodarstwa swego pana, które przegrały pojedynek z pięknym dzikim rysiem, a druga podła, o dzikich psach, które zagryzłyby szczeniaka na oczach swego pana.
Jest bardzo cicho, zaraz noc. I tylko skutki widać, brak przyczyn. Choć by się nie wiem jak chciało zaprzeczyć, nie można.
ap